Godło Tadżykistanu

Flaga Tadżykistanu

Azja Środkowa - cztery na czterechNosi mnie. Jak byłem gówniarz, kumple biegali za piłką albo oglądali piłkę w telewizorni, ja biegałem po dachach. Oni dalej oglądają piłkę, a ja nie mam telewizora, bo kasa poszła na szpej wspinaczkowy i na wachę do strucla(1). I dalej mnie ciągnie po dachach – tym razem na Dach Świata. Kilka razy byłem już od południa w pakistańskim Karakorum, teraz pociągnęło od północy w Pamir. Chciałem zetknąć te swoje ścieżki – nie do końca się udało, ale...

Ludzie lubią cyferki, więc najpierw krótkie podsumowanie wycieczki.

Cztery Stany na Czterech Kołach w cyferkach:
42 – ilość dni w drodze,
16624 km – przejechany dystans,
2276 litrów – ilość spalonego paliwa,
17 litrów – ilość paliwa wwiezionego do Uzbekistanu w butelkach po mineralce, coli, itp.,
2000 – stargowana rekordowo niska cena (w uzbeckich sumach) za litr soliarki (oleju napędowego) w kraju, gdzie soliarki nie ma, a czarnorynkowa cena waha się w granicach 3000-5000,
6 – ilość przejechanych krajów,
11 – ilość przekroczonych granic (Polska, Ukraina, Rosja, Kazachstan, Uzbekistan, Kirgistan, Tadżykistan, Kirgistan, Kazachstan, Rosja, Ukraina, Polska),
34 minuty – najkrótszy czas przekraczania granicy (Uzbekistan-Kirgistan),
4 godziny – najdłuższy czas przekraczania granicy (Ukraina-Unia Europejska),
3800 m n.p.m. – najwyższa wysokość osiągnięta samochodem (przełęcz Tosor),
4200 m n.p.m. – najwyższa wysokość osiągnięta na nogach (wierzchołek pod Pikiem Lenina),
1315 km – najdłuższy dystans dzienny samochodem (Kazachstan),
4 km – najkrótszy dystans dzienny samochodem (pod Pikiem Lenina),
7,5 usd/os. – najdroższy hotel (Chiwa, ze śniadaniem i registrowką),
5 usd/os. – najtańszy hotel (Buchara, z registrowką),
7 usd/os. – drugi najdroższy i drugi najtańszy hotel (Samarkanda, ze śniadaniem i registrowką; więcej hoteli nie było),
60 usd – koszty grubszych napraw (spawanie mocowań alternatora, zakup i wymiana poduszek pod silnikiem, wymiana łożyska tylnej półosi, naprawa siłownika sprzęgła),
2000 tenge – największa i jedyna duża łapówka zamiast mandatu (ok. 40zł),
4zł – średni koszt łapówki zamiast mandatu (=dwa scyzoryki reklamowe po 2zł), wydałem ok. 25 scyzoryków,
5 kg – średnia ilość przywiezionych przypraw na osobę, w tym 100 g szafranu,
3 litry – średnia ilość przywiezionego miodu na osobę,
43 min – długość sesji zdjęciowej z krążącymi nad padliną orłami, sępami, orłosępami etc, potem nam się znudziło i odjechaliśmy,
ok. 50oC – najwyższa temperatura (Uzbekistan, Nukus-Chiwa-Buchara),
ok. -2oC – najniższa temperatura (Kirgistan, przełęcz Tosor),
3 miliardy – ilość komarów na podtaszkenckim biwaku (być może nawet 3,5 miliarda),
3 miliony – ilość wyprzedzonych tirów na odcinku Astana-Pietropawłowsk-Kurgan-Czelabińsk-Ufa-Samara,
6 milionów – ilość wyminiętych tirów na tym samym odcinku (tzn. że w drugą stronę było gorzej),
250 – ilość decybeli w tunelu pod przełęczą Anzob,
3 – ilość (w procentach) tlenu w zawiesinie niesłusznie zwanej powietrzem w tunelu pod przełęczą Anzob,
275 – największa jednorazowa ilość posiadanych banknotów z jednego kraju (sumy uzbeckie),
2 mm – strata na wysokości bieżnika,
3,5 – ilość metrów sześciennych wykorzystywana do przeżycia przez 4 chłopów (Andrzej, Paweł, Staszek oraz piszący te słowa Mazeniak) przez 6 tygodni podczas ruchu jednego autobusiku na w/w trasie,
1 - ilość randek umówionych sms-owo. Nota bene z chłopakami. Tfu, XXI wiek... Ale o tym na końcu.

A teraz kilka migawek z trasy.

Obrazek pierwszy. Zakup soliarki w Uzbekistanie.


Soliarka czyli olej napędowy.
No więc takowego nie ma tam w legalnej i oficjalnej sprzedaży. Ale kto z nas, żyjących kiedyś w głębokiej komunie, gdy na kartki było wszystko, na półkach kilometrami lśniły rzędy butelek z octem i nic więcej, nie wie jak sobie w takiej sytuacji radzić. Polak potrafił za Jaruzela, potrafi i dziś.

Tankujemy w Uzbekistanie paliwo..., fot:megaprzygoda.pl

Tankujemy w Uzbekistanie paliwo..., fot:megaprzygoda.pl

...i tankujemy w Uzbekistanie wodę, fot:megaprzygoda.pl

...i tankujemy w Uzbekistanie wodę, fot:megaprzygoda.pl

W Uzbekistanie spędziliśmy 9 dni, przejechaliśmy cały kraj, czyli w okolicach minimum 2200km. Licząc średnie spalanie podliczone na końcu wycieczki na 13,8/100km wychodzi ok. 300 litrów wachy. W Kazachstanie zatankowaliśmy zbiornik do pełna, kanistry do pełna, butelki po coli i mineralce do pełna. Razem około 85+75+15=175 litrów czyli do granicy z Kirgistanem brakuje co najmniej drugie tyle. Z moich notatek wynika, że w Uzbekistanie zatankowałem 260 litrów czegoś, czego nie ma. Jak?
Podjeżdżam na stację. Warunek – nie może to być stacja w mieście lub w miejscu na tzw. widoku. I tu odbywa się następujący dialog:
– Salam alejkum, zdrastwujtie, kak dieła? Kak wasza siemia? Kak żywiotie?
– Normalno, a wy kak?
– Toże normalno.
Czyli zwyczajowe grzeczności, a dalej:
– A soliarka u was jest?
– Soliarki nietu.
– A skolka za litr? – i tu wzrok kieruję na głębokie zaplecze, lub wskazuję nosem kierunek tegoż lub wykonuję inne czynności oznajmiające, że nie jestem Giermaniec czy Amierykaniec i wiem, w ciom dieło, czyli że istnieje czarny rynek i ja w to również gram.


Ale można również tak:
Jedziemy sobie autostradą (żartowałem) i widzimy mijające nas skoty wojskowe (transportery opancerzone). Myślę se, od tych to by wziąć – oni pewnie maja soliarki w sroc. Za parę minut widzę – stoi na poboczu jeden, sołdaty się nudzą. Podjeżdżam, staję i po zwyczajowej wymianie grzeczności pada sakramentalne pytanie:
– A soliarka u was jest na prodaż?
– Nietu, patamu my stoim, no tam dalszie pajediosz, budiet traktor, u niewo jest soliarka.
Traktor owszem był, soliarke prodawał. Zatrzymałem, akurat nalewał. Potargowałem – i przy czarnorynkowej cenie rzędu 3000-5000 kupiłem za... 2000.
Poza tym są maszyny pracujące przy budowie i remoncie dróg - też na soliarkę.
Więc tylko sięgnąć.

Obrazek drugi. A'propos "normalno".

Na zwyczajowe "kak dieła" nie odpowiada się ani "charaszo", ani "płocha" – myślę, że to pozostałość po Sowieckim Sajuzie, gdzie jeśli narzekałeś, poddawałeś Sowieckij Sajuz krytyce, a jeśli było charaszo – znaczy było ci za dobrze i żeś kułak albo co gorsza, szpion.

Szpion.
Bardzo groźne słowo, więc słysząc je, często wybuchałem śmiechem:
– A szto ja Giermaniec ili Amierykaniec?
Na co rozmówca reagował też śmiechem i już się atmosfera rozluźniała.
Szpionami mogliśmy zostać np. przekraczając Amu Darię koło Nukusu w Uzbekistanie. Most na Amu Darii wielki, ładnie z niego widać rzekę, więc mimo tego, że wiem, że po obu stronach są posterunki milicji i wojska, staję na samym jego środku i jak gdyby nigdy nic zaczynamy robić zdjęcia. Potem zjazd z mostu i oczywiście na posterunku milicjanier pałeczką nas zatrzymuje. Zwyczajowe grzeczności, po czym glina pyta:
– A paciemu wy ostanowilis?
– Sztoby snimki zdiełat.
– A wy znajetie, szto nie lzia, most eto strategicieskij abiekt. Was można w tiurmu, kak szpionaw.
– No my nie snimki mosta diełali, ino Amu Darii - przy czym wręczam w celu lepszego razgawora kilka scyzoryków, zakupionych na allegro po 2 zł sztuka, mowiąc:
– A zdies takoje malienkije padaroki iz Polszy dla was.
Atmosfera się całkowicie rozluźnia, milicjaniery wyciągają dwa wielkie arbuzy i nas czestują, przy czym padają niezliczone pytania, atkuda, kuda, paciemu, oraz cmoki i achy i "maładcy". Żegnamy się jak najlepsi kumple. Normalno.

A wot, zdies my snimali kak szpiony., fot:megaprzygoda.pl

A wot, zdies my snimali kak szpiony., fot:megaprzygoda.pl

Obrazek trzeci. Morze i klęknięte sprzęgiełko.

Morza, jak wiadomo, mają to do siebie, że mają brzegi, fale i takie tam. Ale przede wszystkim pływają po nich łódki, statki, okręty i takie tam. No więc zachciało nam się obejrzeć te brzegi, fale, łódki, statki, okręty i takie tam. Ale że Morze Aralskie jest daleko od morza, tzn. od brzegu (najpierw jakieś sto-kilkadziesiąt kilometrów przez pustynię do brzegu, potem jeszcze drugie tyle brzegiem), więc goniliśmy w te i we wte po brzegu, żeby je w końcu (to morze) znaleźć. A jak już znaleźliśmy i zobaczyliśmy, to nie mogliśmy do niego się dostać, bo leży nisko, a my wysoko. A miedzy nami klify. A najbliższy zjazd z klifów jest właśnie te sto-ileśtam brzegiem na południe.
No to hajda na południe.

Morze, gdyby ktoś pytał. Aralskie, fot:megaprzygoda.pl

Morze, gdyby ktoś pytał. Aralskie, fot:megaprzygoda.pl

Ale jak wróciliśmy do zjazdu, to już nam się nie chciało robić kolejnych stu-ileśtam na północ, zwłaszcza, że między klifami a morzem właściwym (czyli obecnym) ciągną się podwodne (kiedyś) wyspy, fałdy i cholera wie, co jeszcze. Wylądowaliśmy więc na samym dnie. A na dnie – jak to na dnie morza – sucho. Więc tym suchym podążyliśmy w kierunku statków, okrętów i takich tam – na Mojnak. Mojnak to takie zadupie, do którego można dojechać od drugiej strony Damazem (busikiem), żeby stamtąd dostać się nad morze. Ale ponieważ jest do tego morza daleko i trza by wynająć jakiegoś Uaza albo Toyotę za mnogo diengów, to nikomu, co odwiedza Mojnak od płd.-wsch. nie chce się i wraca nie widząc morza (nam się lapło zobaczyć, bo znad morza przyjechaliśmy). Ale za to może zobaczyć to, co kiedyś po morzu pływało i jest usatysfakcjonowany.

Na dnie morza, fot:megaprzygoda.pl

Na dnie morza, fot:megaprzygoda.pl

My chcieliśmy być ci lepsi, więc ustaliliśmy, że będziemy spać przy tym, co kiedyś po morzu pływało. No wiecie – zdjęcia wieczorne, poranne, późniejszy lansik i takie tam. No to jazda w ten piach. Rozpędem.
O do dupy!...
Ale coś grząsko się zrobiło...
Nagle tak...
Auto zamiast w przód, idzie w dół. Ale tylko tyłem!
Przód stoi na piasku.
Znaczy – przodu nie ma. Przedniego napędu znaczy.
O-o.
Słabo.
Sprzęgiełka przednich półosi, jak wiadomo, mają to do siebie, że mają zęby, wielokliny i takie tam. A ja, zdaje się, przygotowując w Polsce autobusik do wycieczki, nie wziąłem pod uwagę, że te zęby i wielokliny zjadł ząb czasu.

Się zepsuło ;(, fot:megaprzygoda.pl

Się zepsuło ;(, fot:megaprzygoda.pl

Więc teraz na zmianę – raz próba założenia segerka, który nic nie trzyma (czyli rozkręcanie sprzęgiełka, naprawa na półtorej sekundy działania, zakręcanie sprzęgiełka), a raz podkładanie pod tylne kola koców, śpiworów, karimat, srimat, trawy, śmieci etc.
I tak przez kolejne 4 godziny.
Jedyne 50 m do tyłu.
A zdjęcia lansiarskie z następnego poranka i tak mam.

A w związku z powyższym, calutką trasę po Azji Środkowej objechałem bez przedniego napędu – wliczając w to m. in. przekraczanie moreny polodowcowej. Da się.

Morze Aralskie, fot:megaprzygoda.pl

Morze Aralskie, fot:megaprzygoda.pl

Obrazek czwarty. Oraz piąty. I jeszcze kilka następnych. Miasteczka, wioseczki, czy jak to tam zwał.

Jak już wygrzebaliśmy się w tych aralskich piasków, przejechaliśmy kilka ciekawych miasteczek typu Chiwa, gdzie spaliśmy w jednych z bardziej ulubionych przeze mnie hotelowych miejscówkach – na dachu (nota bene w obrębie murów Icchan Kala czyli w samym centrum starego miasta), skąd, primo – z reguły wszystko ładnie się podkłada pod obiektyw aparatu, zarówno rano jak i wieczorem, secundo – można w nocy oglądać gwiazdy a ja to uwielbiam, tertio – gdzie podczas tropikalnej nocy jest o wiele przyjemniej niż w dusznym pokoju. Lecz żeby za idealnie nie było – trochę byłem niekontent z tych noclegów, bo, pomimo zwyczajowego targowania się, były to najdroższe hotele w moim życiu – a jeśli już muszę sypiać w hotelach, to z reguły nie przekraczam 3 dolców za noc, a tu buliliśmy 7. Owszem, można spać na murach miasta (co onegdaj często uskuteczniałem na krużgankach w okolicy Bramy Floriańskiej), ale gdzieś raz na jakiś czas umyć się trzeba – jeziora są głównie w górach, a do tych mieliśmy jeszcze dobrych kilka dni. Za to w cenie dostaliśmy śniadanie – dość fajna niespodzianka i miłe uzupełnienie po porannym spacerze o wschodzie słońca po pustych jeszcze zakamarkach Chiwy z aparatem w ręku.

Z porannego spaceru, fot:megaprzygoda.pl

Z porannego spaceru, fot:megaprzygoda.pl

Inne ciekawe miasteczko, które przejechaliśmy, to Buchara, gdzie nocowaliśmy u Mabidżona, Tadżyka, gospodarza ćwierćtysiącletniej tradycyjnej bucharskiej chałupy z wewnętrznym dziedzińcem otoczonym przez proste, niemalże prymitywne komnaty do spania – Mabidżona, który swego czasu za sowieckiej komuny był sportsmienom i prezentował dumnie pierś z medalami na pamiątkowych fotografiach, i który śmiertelnie bał się ingerencji uzbeckiej milicji, OVIR-u, KGB i czego tam jeszcze i ciągle nam o nich przypominał podczas wypisywania "registrowki". Ale przynajmniej hotel kosztował deko mniej – 5 dolców. O zabytkach nie wspominam, bo o nich wyczytacie w każdym przewodniku. Za to ciekawostką był fakt, że w obecnym hotelu Mabidżona podczas wojny ukrywali się przed komunistami Polacy, którzy później uciekli do Andersa. O Andersie jeszcze wspomnę.

Któryś następny hotel nic nie kosztował – był to jeden z moich ulubionych, darmowych hoteli miliongwiazdkowych. Tysiące nocy w takich hotelach w swoim życiu spędziłem i podczas tej wycieczki też głównie w takich spaliśmy – żadna to nowość czy powód do chluby, ale o tym wspominam, bo był szczególny – o tyle ciekawy, że z pobliskiej jurty (właściwie geru, bo jurta to miejsce obozowania geru czyli namiotu) przyszedł zaprosić nas na wieczorny ciaj staruszek w czarnym jak noc kakakule, ale że akurat my zalewaliśmy gorcki wrzątkiem, dziadziuś, rozsiadłszy się w gościnie na rozkładanym krześle, wprowadził mnie w konsternację, opad szczeny i takie tam. Mianowicie starszy pan nie znał... ciaju w bumażce! Musiałem mu rozerwać torebkę i pokazać, że w środku jest herbata. Mamy XXIw., więcej ludzi ma dostęp do telefonii komórkowej niż do czystej wody, a tu – proszę. Ciaj w bumażce, nowość!

Zabytki, o których nie wspominam, fot:megaprzygoda.pl

Zabytki, o których nie wspominam, fot:megaprzygoda.pl

Kolejne odwiedzone miasteczko to Samarkanda, lśniąca błękitami kopuł, gdzie podczas wieczornej posiadówy przy herbacie w hotelowym foyer miałem ochotę wyrżnąć w zęby pyszałkowatego Italiańca, który wraz ze swoją niunią zaczęli okrutnie pyskować, jak niuni zwróciłem uwagę, żeby nie jarała szlugów przy dziecku właściciela siedzącym przy stole. Stachu, który był świadkiem akcji, już widział Włocha lewitującego gdzieś w okolicy drugiej strony foyer i nakrywającego się własnymi nogami, ale ja byłem na wakacjach - gdy prowokacyjnie stanął przede mną plując się z wściekłości, że śmiałem jego(!) niuni zwrócić uwagę, spojrzałem jeno chłopakowi głęboko w oczy, zmrużyłem wzrok i tylko szepnąłem uśmiechając się kącikiem ust:
– Give me an excuse. Please... (Daj mi tylko pretekst. Proszę...)
Rital był z tych co dużo gadają (a napyskował się wcześniej okrutnie, że hej!), a mało robią i chyba się szybko zorientował, że w środku Azji znalezienie chirurga-dentysty może sprawić trochę trudności. Okrutne to jest, ale uwielbiam, jak ktoś nie wie gdzie uciekać oczami w takiej sytuacji. A przy dzieciaku więcej szlugów nie jarali.

Dalej był Taszkent, który zwiedziłem z poziomu... podziemi, a raczej kanału w warsztacie mechanicznym. Gdzieś na autostradach (znowu żartowałem) mój autobusik podskoczył na jakiejś muldzie trochę za wysoko, efektem czego przy kolejnym podskoku gdzieś na kamieniach w górach Langar, łapy poduszek silnika wyemigrowały ze swojego stałego miejsca i silnik, lekko przekrzywiony w stosunku do pozycji fabrycznej, oparł się jedną stroną o ramę. Więc wybaczcie literówki - do tej pory mam drgawki w rękach od wstrząsów na kierownicy i czasem jeszcze nie trafiam w odpowiednie klawisze.

Już w Sachrisabz i Samarkandzie żaden ze znalezionych przeze mnie mechaników nie chciał się podjąć podniesienia silnika, choć to nie jakaś skomplikowana przecie robota - sęk w tym, że... nie mieli żadnego podnośnika. W Taszkencie w końcu znalazłem - i wymieniłem obie genuine-isuzu-łapy-z-poduszkami na proste konstrukcyjnie genuine-gumy-niva-za-siedem-doców-sztuka. A do Polski spokojnie dotarły, po drodze przekraczając wspomnianą wcześniej morenę.

Ponieważ naprawa kosztowała mnie w sumie 25 dolców i pięć godzin postoju (wliczając w to wschodnią chęć do podejmowania zawiłych tematów) z Taszkentu wyjechaliśmy wieczorem. I weź-że tu znajdź-że, człowieku, kawałek ziemi na kimę nocną, gdy fruniesz autostradą (kolejny raz żartowałem) przez góry, a jedyne miejsce z możliwością zjazdu poza betony ograniczające drogę, to krótkie wjazdy do przycupniętych do tejże drogi mikrowioseczek. Cóż robić - wjadę w jakąś wioseczkę i może na jej końcu jakie krzaczory znajdziemy, bo niżej już przepaściste przepaście – przynajmniej tak się nam w nocy wydawało. I wjechałem. Pierwsza dróżka przez wiochę – koniec pod jakąś zawartą bramą. Wycof. Druga – to samo. Trzecia – tym razem brama otwarta, więc się pakuję do środka. Andrzej protestuje, gdzie ja komuś na podwórko wjeżdżam (bo jeszcze myśli po europejsku) – a ja już widzę po minach miejscowych, że wschodnia gościna i takie tam.
– Allach was nam zesłał! – innych słów nie oczekiwałem.
– Was toże nam Boh dał, bo my uże miesta na nociu iskali, a zdies tolko doroga...
Ale to nie będzie zwykła noc – okazuje się, że trafiliśmy na... obrzezanie! A dla Azjatów przypadkowy gość w taki czas to dodatkowe, szczególne błogosławieństwo. Cała balanga się właśnie zaczęła i ma trwać trzy dni – na dużym podwórku uczestniczy w niej głównie męska starszyzna zasiadająca na dywanach i ławach, kobiety zaś, prócz domowniczek krzątających się wokół prowizorycznej, polowej kuchni, spędzają czas osobno, plotkując i biesiadując wewnątrz domostwa. Zaś pomiędzy uwijającymi się paniami obsługującymi biesiadników biega rozwrzeszczana dzieciarnia, a wśród niej – bohater imprezy. Jedynie wielkich kotłów, w których powstaje pilaw, doglądają młodzi mężczyźni.

Cały artykuł dostępny TUTAJ

A dla tych, którzy szukają taniego hostelu w Duszanbe, polecamy:

http://www.yetihostel.com/